Paweł Chmurski włazi na drzewo, Paweł Chmurski z drzewa złazi
Kolejna migawka z Piotrkówka. Były to dla mnie przynajmniej dwa najlepsze obozy, które najmilej wspominam.
Przyjechaliśmy tam z Pawłem obaj na kilka dni przed obozem młodszym, na tak zwaną „kwaterkę” to znaczy na urządzanie obozu przed przyjazdem harcerzy. Ciężka to była praca, bo musieliśmy zmontować kilkanaście ogromnych namiotów specjalnej konstrukcji i przygotować teren. Gdyby do tych namiotów, konstrukcji spawanej, wykonanych w chorzowskim ośrodku sportu i czegoś tam jeszcze, nie było żadnych instrukcji – zajęłoby to nam pewnie parę godzin. Niestety instrukcje były, ale tak spaskudzone i bezsensowne, że zanim złożyliśmy pierwszy namiot, zmitrężyliśmy niepotrzebnie cały dzień. Następne na szczęście poszły jak z płatka, choć nie wszystko pasowało i nie wszystko było w komplecie. Ale „harcerz sobie zawsze poradzi” więc i nam nie wypadało. Trzeciego dnia wszystko było w zasadzie gotowe.
Nastała wreszcie chwila luzu w ten pamiętny lipcowy gorący wieczór. Nazajutrz z rana miały przyjechać pełne rozwrzeszczanej komendy i cichutkich spokojniutkich aniołków-harcerzy autokary. Zeszło więc na niemal-nocne rodaków rozmowy. Paweł w rozmowach był świetny. Miał niesamowite poczucie humoru i stosował, ot tak z siebie, trudne do przewidzenia a zupełnie „odjazdowe” wolty. Rozmowa z nim była prawdziwą przyjemnością. Już wówczas żałowałem, że nie mam przy sobie magnetofonu (dyktafonów jeszcze za bardzo nie było). Paweł miał też nieziemskie pomysły, na które bez przerwy wpadał. Czasem to nawet było ciężkie do zniesienia, bo po wybiciu mu z głowy jednego wspaniałego zagrania natychmiast wymyślał drugie, jeszcze ciekawsze. Kończyło się to tym, że na coś trzeba było się zgodzić.
Tym razem poszło o wspinanie się na drzewo, konkretne całkiem bo to właśnie, obok którego leżeliśmy na jednym z ciężkich materacy. Drzewo było słusznej wysokości, przepięknie ugałęzione i idealne do wchodzenia. Problemem była tylko pierwsza gałąź, rosnąca zdecydowanie za wysoko jak dla Pawła, co zmusiło go do kilkunastominutowego monologu o nieprawidłowościach w rozrastaniu się drzew, które przecież tym, którzy mogliby chcieć na nie wleźć, stwarzały w ten sposób niedopuszczalne utrudnienia. Nie zgadzałem się z Pawłem i pokazałem, że po lekkim podskoku, chwyceniu gałęzi oburącz i chytrym a prostym manewrze nogami – można było z kilka sekund siedzieć pewnie na tej pierwszej-to-co-że-za-wysokiej gałęzi.
Paweł próbował kilkakrotnie zrobić coś podobnego, ale przyznał, że wykonywanie wysiłku tylko dlatego, że drzewo rośnie nieodpowiednio jest dla niego męczące. Sądziłem wówczas, że zrezygnuje. Niestety. Po pół godzinie dalszych rozważań i teorii wspinania się z gałęzi na gałąź oraz wspaniałych opisów tego, co można by z wierzchołka takiego drzewa zobaczyć Paweł wstał nagle i powiedział, że w międzyczasie (niby kiedy?) rozwiązał problem i że gdybym tak ja stanął pod tą za wysoko wyrośniętą gałęzią – to on wspiął by się po mnie i jakoś by na nią wlazł. Nie wyobrażałem sobie tego jego-po-mnie wspinania więc zrezygnowany zaproponowałem, że mogę go lekko podnieść tak, aby uchwycił się rękami a potem mogę pod niego podejść, postawi mi nogi na ramiona, ja wstanę z „kucek” i będzie w sam raz. Mimo iż był dość ciężki to poradziłem sobie – trening w Krasnalach na coś się przydał, w końcu mimo mikrej budowy potrafiłem i dźwignąć i przenieść a nawet podnieść „we dwóch tylko” ciężki praktykabel (wojsko pomagające nam potrzebowało do tego celu czterech ludzi).
Po chwili Paweł siedział dość wygodnie na tej pierwszej gałęzi. Stamtąd wygłosił kolejny arcyciekawy monolog o pięknie świata oglądanego z Poziomu Pierwszej Gałęzi z wysokości… tu uparł się, abym odnalazł natychmiast jakąś miarkę, bo on musi wiedzieć, z jakiej, wyrażonej w centymetrach wysokości, świat jest taki piękny. Próby oszacowania na oko lub na logikę (mam 176 cm, do tego wyciągnięta ręka, razem około…) spełzły na niczym, wciąż chodziło właśnie o to „około”. Paweł był bardzo dokładny jak chciał lub jak się uparł. Jakimś cudem znalazłem kawałek sznurka i pamiętając o wymiarze zaznaczonym na rysunku konstrukcyjnym namiotu udało mi się sporządzić coś w rodzaju taśmy mierniczej. Wyszło nam, że Paweł znajduje się na wysokości BARDZO BLISKIEJ 2,7 m, gdy SIEDZI na pierwszej gałęzi. Gdy natomiast WSTANIE - może podziwiać teren obozu z wysokości oczu BARDZO BLISKIEJ 3,85 m. Naiwnie sądziłem, że na tym się skończy… Nawet się nie obejrzałem, gdy usłyszałem radosne Pawła zawołanie „paaatrz, jestem już na trzeciej gałęzi, Jeeezu, jak tu pięknie…” Gałęzie tego drzewa były rozmieszczone idealnie, jak schody. Oczekiwałem kolejnego monologu i żądania pomiaru aktualnej wysokości, ale nie, Pawłowi spodobało się bardzo, że tak swobodnie i skutecznie pnie się do góry, że zapomniał o Bożym świecie i nic tylko się piął. Po kilku minutach był na samym czubku drzewa.
Przez kolejne pół godziny słuchałem niezwykle precyzyjnego opisu, co widać z wysokości, OKOŁO 14 metrów, z uwzględnieniem i bez - odniesienia do poziomu morza. Sam gładko wycofał się z dokładnych rozważań, co by to było, gdyby Piotrkówek leżał niżej lub wyżej względem poziomu fal Bałtyku i relacjonował, w pięknych bardzo słowach to, co widzi. Opisywał świat systematycznie, co 15 stopni, komentował a ja wściekałem się do bólu, że nie mam przy sobie czegoś, co by te bezcenne rozważania uchwyciło i pozwoliło potem wykorzystać. Zaczęło nieco zmierzchać, ale na początku lipca mogliśmy być spokojni, do zmroku zostało jeszcze dobre dwie i pół godziny. Nastała jednak jakaś dziwna cisza. Spojrzałem do góry irracjonalnie sprawdzając, czy on tam jeszcze jest. Był, oczywiście był, bo niby gdzie się miał podziać? Nie słyszałem przecież żadnego łomotu ani głuchego PAC. Musiał tam być, tylko dlaczego siedzi tak cicho?
„Paweł, śpisz?” – krzyknąłem z dołu.
„Nie śpię, zastanawiam się” – odkrzyknęło z góry.
„Nad czym?”
„JAK ZEJŚĆ”.
Uff, po prostu potrzebował pomocy. Za chwilę byłem tuż przy nim. Paweł się strasznie ucieszył, przyjął mnie jak u siebie w domu, po czym zaproponował dłuższą rozmowę na temat dowolny, byle tutaj, bo przecież taka rozmowa ma taki ogromny urok, rzadko przecież nam się zdarza, abyśmy rozmawiali sobie na samym czubku drzewa. Uśmiechnął się szczerze i słodko, tak jak tylko on potrafił po czym równie słodko… zaproponował mi abym zszedł po papierosy, które on, Paweł, zostawił koło namiotu, a których ja pewnie też nie mam. Przy okazji on, Paweł, popatrzy sobie jak to mi się schodzi i teoretycznie przygotuje się do samodzielnego schodzenia. Same korzyści. Zlazłem, zły nieco, bo i zmęczony i głodny i zaniepokojony tym, że przygoda Pawłowa z drzewem może się znacznie przeciągnąć. Po chwili byłem na górze i złość mi przeszła jak zobaczyłem tego wspaniałego człowieka w pełni szczęścia – na górze, na drzewie, z przyjacielem, na wakacjach, palimy papierosy…
Schodzenie nie było łatwe, musiałem mu nieco asystować podpowiadając i korygując domniemane położenie kolejnych gałęzi. Paweł przez cały czas rozważał problem czemu schodzenie zawsze jest trudniejsze od wchodzenia, bo nawet kotom wleźć na drzewo nie sprawia żadnych trudności a schodzą zawsze przy pomocy straży pożarnej. Było też wiele o niedoskonałym rozmieszczeniu naszych oczu, które zarówno przy wchodzeniu jak i przy schodzeniu wciąż znajdują się w głowie, więc wchodząc widzimy gdzie wchodzimy a schodząc musimy się tego tylko domyślać. Było też parę projektów zastosowania systemu lusterek czy też peryskopów patrzących na dół… było dużo, dużo więcej. Tak gaworząc doszliśmy wreszcie do tej pierwszej gałęzi. Zeskoczyłem z niej na dół sądząc, że jest już po wszystkim. Jakże się myliłem. Paweł usiadł bowiem na tej gałęzi i oświadczył, że z niewiadomych mu powodów czuje ogromny uraz do tego kawałka żywego drewna, czyli poprawnie do kawałka drzewa, drewnem bowiem stanie się dopiero po odpiłowaniu i wyschnięciu soków życiowych, jakie w tej chwili w gałęzi tej krążą…
Zły kompletnie odburknąłem, żeby się przestał wygłupiać, że trzeba coś zjeść, wymyć się i położyć spać, bo jutro też czeka nas masa pracy. Paweł łagodnie powiedział, że wcale się nie wygłupia, ale czuje rzeczywiście ogromną a dziwną niechęć i myśli właśnie nad tym, jak bezpiecznie znaleźć się na ziemi POMIJAJĄC tę gałąź, do której czuje…
„Zeskocz” – zaproponowałem.
„Nie zeskoczę, bo nie wiem jak będę spadał, gałąź jest okrągła i mogę się w locie przekręcić i ugodzić boleśnie w miejsce krytyczne dla mojego organizmu” – zaprotestował. Dałem za wygraną i zaproponowałem zejście będące odwrotnością wejścia.
„Podejdę pod Ciebie, postawisz mi nogi na ramionach, ja powoli kucnę a Ty zgrabnie zeskoczysz” – tego tylko chciałem.
„Nie wyjdzie, możesz pod moim ciężarem upaść a ja spadając na Ciebie mogę Cię boleśnie ugodzić w miejsce krytyczne dla Twojego organizmu”… Odparł całkiem serio. „Cholera jasna” – pomyślałem, on naprawdę mówi to serio, nie żartuje.
Tego wieczora, który jakoś tak nagle stał się atramentowo czarny, padało wiele propozycji rozwiązania tego problemu, z obu stron – z dołu i z góry. Paweł był, z racji pewnie swego położenia, bardziej bujający w obłokach, ja krzepko trzymałem się ziemi. Proponował więc Paweł wiele skutecznych środków. Mógłbym na przykład, zebrać wszystkie materace ze wszystkich namiotów a jeśli trzeba to i poduszki i ułożyć z nich jedną wielką kupę… Na tę to kupę Paweł byłby skłonny łagodnie OPAŚĆ.
Robiłem się zły. Paweł przyznał, że też jest głodny, pić mu się chce (propozycja przyniesienia mu butelki oranżady i dorzucenia jej do poziomu pierwszej gałęzi również nie została przeze mnie przyjęta). Kolejne warianty wyjścia z tej kłopotliwej sytuacji były już zupełnie nie do przyjęcia – odszukanie po nocy kierowniczki ośrodka (w Niemczy, 5 kilometrów stąd) i przyniesienie od niej klucza do komórki, w której może znajdować się drabina, rozpalenie ogniska od zawietrznej tak, aby drzewo nadpaliło się lekko a po nadpaleniu samo łagodnie opadło, namówienie jedynego czynnego o tej porze taksówkarza w Niemczy do podjechania tutaj pod tę pierwszą gałąź do której on, Paweł, czuje taką ogromną awersję… Z tych wszystkich propozycji zgodziłem się na jedną – na podanie mu z mojej paczki (swoją w tym czasie całą wypalił) papierosa przywiązanego sznurkiem do długiej i cienkiej tyczki. Zapałki miał ze sobą.
No i tak siedzieliśmy w nocy przy i na tym pierwszym drzewie i przekomarzaliśmy się. Było parę zmian tematów, obgadaliśmy parę dziewczyn, trochę dyskusji typowo muzycznych, wyniki ostatnich meczy ekstraklasy… Robiło się źle, bo robiło się bardzo późno. Paweł nie żartował a ja znając jego naturę, która nie znosiła zmuszania go do czegokolwiek, byłem zupełnie bezradny. Żadne krzyki, żadne kpiny, wciąż czuł tę swoją cholerną awersję do tej cholernej gałęzi a ja wiedziałem, że nic na to nie poradzę. Myślałem nawet o tym, aby go z nienacka za te dyndające nogi pociągnąć, aby upadł jak przejrzała grucha na ziemię, ale sam się z tego wycofałem, bo po ciemku naprawdę mógłby i on i ja na coś twardego czy ostrego upaść i nieszczęście gotowe.
A przy tym wszystkim Paweł wcale nie tracił swojego wiecznie dobrego humoru. Wyglądało to naprawdę śmiesznie. Na dole siedział w kompletnych ciemnościach jeden wkurzony i zły, nieco nad nim zaś drugi, dla odmiany w doskonałym humorze. „Żeby mi nie było na dole tak smutno” Paweł zaczął opowiadać wszystkie kawały, jakie znał, śmiejąc się przy tym swoim słynnym „Ze,ze,ze,ze”. Miałem dość. On po dłuższej chwili też. Zapadła głucha cisza.
Wreszcie usłyszałem to, co chciałem od dawna usłyszeć - głos CZŁOWIEKA ZDECYDOWANEGO, Człowieka Walki.
„Wiesz, przekręcę się na brzuch i powoli spuszczę ciało na dół tak, abym zawisnął na rękach, na jakiej odległości będą wówczas moje nogi?” – spytał.
„Raptem 28 cm” zełgałem bezczelnie.
„No właśnie, mi wyszło inaczej, ale wierzę Tobie, jako przyszłemu inżynierowi. Oczywiście będziesz tuż obok i podejdziesz do mnie a ja OPADNĘ łagodnie moim ciałem na Ciebie na barana, dobrzeee?”.
Było mi wszystko jedno. DOBRZE.
Trochę to trwało, przekręcenie się na brzuch może i nie, ale to spuszczanie…
Zrezygnowany podszedłem do tych Pawłowych nóg zwisających wciąż nieco dlań za wysoko… Bałem się, że się w ostatniej chwili wycofa i będziemy ćwiczyć od początku, bałem się spojrzeć na fosforyzujące w ciemności wskazówki zegarka, bałem się wpaść we wściekłość, bo to by sprawę jeszcze pogorszyło.
Nawet nie zauważyłem momentu, w którym Paweł zdecydował się puścić gałęzi i łagodnie na mnie OPAŚĆ. Rymnęliśmy obaj na ziemię, ja skoszony Pawłem, Paweł amortyzowany przeze mnie.
Wstałem dość niezdarnie, czując że rano zauważę na swoim ciele trochę guzów, bo upadłem na gęste i twarde korzenie drzewa (a przecież Paweł dobrze radził zebrać wszystkie materace z wszystkich namiotów…).
Obok stał uśmiechnięty Paweł.
„UDAŁO SIĘ” – szepnął.
„Udało…”.
„ALE BYŁO FAJNIE, TAKA WAKACYJNA PRZYGODA!”
Nockę przespaliśmy jak zabici.
Do dziś nie wiem i niestety nigdy już się nie dowiem czy, znając Pawła, nie zrobił sobie wówczas kolejnego wspaniałego dowcipu… może nieco moim kosztem, ale niech tam, na Pawła nie można się było gniewać.
Grzegorz Morkowski