Wspomnienie WŁADYSŁAW SKORACZEWSKI (1920-1980) "WŁADEK"
Była kiedyś organizacja o nazwie: CZA ZHP - Centralny Zespół Artystyczny ZHP przy Teatrze Wielkim w Warszawie. Zespół tworzył Chór Dziecięcy, pełna Orkiestra Symfoniczna oraz Chór Starszy, łącznie ponad 300 osób. Chór Dziecięcy śpiewał w wystawianych w Teatrze Wielkim operach, wymagających głosów i postaci dziecięcych oraz miał własny, arcytrudny repertuar, obejmujący również dzieła kompozytorów współczesnych. Orkiestra i Chór Starszy z równie bogatym repertuarem występowały wszędzie, gdzie się tylko dało - byle grać i śpiewać.
Całością dyrygował oraz kierował solista Teatru Wielkiego, druh hm PL - Władysław Skoraczewski - człowiek o bogatym życiorysie - przedwojenny harcerz, za okupacji członek ruchu oporu, po wojnie śpiewak i założyciel pierwszego Chóru, z którego powstał CZA ZHP. Niezwykle pracowity i ambitny - był jednocześnie solistą operowym (bas-baryton), harcmistrzem PL oraz dyrygentem. Jego Zespół nie tylko dysponował bogatym i różnorodnym repertuarem, ale wyróżniał się dodatkową szczególną cechą - nie wymagał od swoich członków ogromnych wyrzeczeń, nie było tam morderczej dyscypliny i niezdrowej wewnętrznej konkurencji. To zaś co sprawiało, że w Zespole Władysława Skoraczewskiego panowała naprawdę wspaniała atmosfera - za którą Go autentycznie KOCHALIŚMY. W większości przypadków była to też i Jego jedyna nagroda, jaką otrzymywał za swoją pracę. Wydarzenia muzyczne w rodzaju wystawienia "Widm" Moniuszki w doskonałej obsadzie (niesamowita, wspaniała rola Roberta Młynarskiego jako Guślarza) oraz "Lelio" Berlioza w Filharmonii Narodowej, czy też udziały Zespołu w Festiwalach Moniuszkowskich nie zyskiwały zbyt pochlebnych opinii krytyków. Koncepcja osiągnięcia profesjonalnej jakości gry i śpiewu przez tylko wyszkoloną (a nie "wytresowaną") i w połowie amatorską młodzież nie znalazła wówczas większego uznania. Wielu ludzi nie mogło również zrozumieć, po co do tego wszystkiego jeszcze to całe harcerstwo "Władka", coroczne letnie obozy, Oznaki Zuchowe i Krzyże Harcerskie. Po co do repertuaru operowego, operetkowego, symfonicznego i poważnych pieśni dołączać pieśni żołnierskie i harcerskie. Specjalizacja w tej dziedzinie przecież już istniała - był doskonały zespół Gawęda, był Centralny Zespół Artystyczny WP oraz wiele wspaniałych Chórów profesjonalnych. "Władek" jednak upierał się przy swoim i miał rację - ponieważ repertuar był niezwykle zróżnicowany - dla przeciętnego słuchacza był po prostu interesujący - na koncertach każdy mógł usłyszeć to, co lubił najbardziej. A widownia była zawsze pełna - czy to byli nieco "przymusowi" słuchacze - kompanie WP (zespół CZA ZHP pełnił wówczas rolę "kulturotwórczą", podróżując po kolejnych okręgach wojskowych), czy widzowie gromadzący się na koncertach w niezliczonych miastach i miasteczkach, czy bywalcy Filharmonii i Festiwali Muzycznych - zwłaszcza Festiwalu Moniuszkowskiego w Kudowie. I w tejże Kudowie, w lecie 1981 roku, Zespół znany jako "CZA ZHP pod dyrekcją Władysława Skoraczewskiego" zakończył swą wieloletnią karierę. A miała to być kolejna, wielka niespodzianka naszego druha... "Władek" bowiem uwielbiał sprawiać miłe niespodzianki - co roku ukrywał aż do samego końca miejsce kolejnego obozu. Czasem okazywało się potem, że gorzej wybrać nie było można, jednak już po paru dniach, właśnie dzięki Niemu, było po prostu wspaniale. Niestety rok 1980 przyniósł nam najgorszą z możliwych niespodziankę - nasz ukochany "druh Władysław" umarł nagle 2 stycznia. Pojechaliśmy więc bez Niego do tej Jego Kudowy, miasta, które nadało Mu honorowe obywatelstwo za zasługi w Festiwalach Moniuszkowskich.
Ten ostatni koncert, a zwłaszcza kończący go tradycyjnie Mazur ze "Strasznego Dworu", dyrygowany już nie przez Niego, był śpiewany i grany przez łzy. A niesamowicie długie brawa, dane potem na stojąco, były ostatnimi oklaskami przeznaczonymi dla Niego i dla Jego Zespołu.
Pogrzeb miał uroczysty - trumnę wystawiono w foyer Teatru Wielkiego, grała Jego orkiestra - żegnały Go tysiące ludzi. W gazetach wydrukowano nekrologi. Pierwszą i powszechną reakcją po Jego śmierci było stwierdzenie, że "Zespół dalej być musi" - padło więc setki deklaracji pomocy i chęci zajęcia się Zespołem. Okazało się jednak, że bywają ludzie niezastąpieni. W tym przypadku jedynie "Władek" mógł być jednocześnie na tyle wielki, aby opanować to całe i dość niesforne towarzystwo tworzące Zespół i na tyle skromny, aby na tym poprzestać. Wielcy artyści, pomimo ogromnej dla Niego i dla nas sympatii, musieli się zająć własnymi karierami. Innym zaś brakowało tego ojcowskiego ciepła, specyficznego podejścia i talentu, który sprawia, że z ogromnej grupy bardzo różnych ludzi tworzy się Jeden Wspaniały Zespół. "Władek" stworzył nie tylko Zespół - stworzył również Tradycję. Wiele osób zaczynało śpiewać u Niego w wieku nawet lat pięciu (!), a kończyło dobrze po trzydziestce. Wiadomo było z góry, że dzieci członków Zespołu również "będą u Władka" - jeszcze w becikach były wożone na coroczne, majowe koncerty Zespołu w warszawskich Łazienkach. To, że z tego nic dziś nie pozostało smuci, ale i nie dziwi - minęło przecież 17 lat... Natomiast fakt, że tamten ogromny Zespół skończył się właściwie z chwilą jego śmierci świadczy o tym, że dane nam było obcować naprawdę z kimś Niezwykłym.
Na pierwszy rzut oka "Władek" nie był taki niezwykły ani też nie sprawiał wrażenia "dobrego tatusia" - średniego wzrostu, nieco grubawy, mówił bardzo głośnym basem - szept też miał mocno "teatralny". Ale już po chwili czuło się, że jest człowiekiem bardzo dobrym i kochanym. Choć potrafił również i przepięknie krzyczeć i walić mocarnymi dłońmi w dyrygencki pulpit (niejeden z tej okazji poszedł w drzazgi). Był typowym cholerykiem który, często (słusznie) poirytowany, używał bardzo wyrafinowanych i unikalnych określeń, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie i przedrzeźniając nasze nieudolne śpiewanie. W miarę jak mu złość przechodziła wygładzał się, szlachetniał, po czym, aby zatuszować swe poprzednie zachowanie, robił po prostu jakiś dowcip. A w tym był doskonały - dysponował niesamowitą wprost vis comica, z której również umiejętnie korzystał śpiewając na scenie Teatru Wielkiego. Na Jego rozśmieszanie nie było odpornych - po jednym Jego geście czy minie - nawet "śmiertelnie" obrażeni wybuchali śmiechem. Taki był na próbach. Zupełnie inny "Władek" pojawiał się w chwili wyjazdu na letni obóz. Niezależnie od pogody, paradował zawsze w krótkich, harcerskich spodenkach oraz w czapeczce z niesamowicie wielkim daszkiem. Jego tajemnicą pozostało, jak przy tak komicznym wyglądzie, bez najmniejszego problemu dowodził całym Zespołem. Podczas koncertów występował w pełnej gali - w mundurze instruktorskim z baretkami orderów oraz z biało-czerwoną podkładką harcmistrza PL. A koncertów było wiele - nawet po kilka dziennie. Objazdowe obozy były tak naprawdę ogromną mordęgą - podróżowaliśmy autokarami albo wojskowymi ciężarówkami, noclegi i jedzenie zapewniało również wojsko.
Mimo to, dzięki "Władkowi", nie zamienilibyśmy wówczas tego na cokolwiek innego; najszczęśliwszym dniem w roku był właśnie pierwszy dzień obozu, najsmutniejszym - powrót. "Władkowi" udało się stworzyć coś wspaniałego - atmosferę rzetelnej pracy połączonej z przyjemnością. A robił to tak, że nam się zdawało, że jest dokładnie odwrotnie - mamy niesamowitą frajdę a od czasu do czasu (codziennie parę godzin prób lub koncertu) - pracowitą frajdę. Więc żeby nam nie było nudno - dokładał do tego program obozu harcerskiego - z zajęciami, nauką i egzaminem w postaci biegu (również nocnego) i przyznawanych stopni. I ów Człowiek Niezwyczajny, ów wielki Artysta sprawiał, że nawet wykpiwający niemiłosiernie harcerstwo "zawodowi prześmiewcy" z ogromnym wzruszeniem słuchali jego słynnych gawęd przy ognisku a z jeszcze większym wzruszeniem starali się zostać potem harcerzami. Gawędy te były w Zespole "Władka" przeplatane jak nigdzie indziej śpiewanymi czyściutko na głosy pieśniami harcerskimi oraz fragmentami chóralnymi z oper! "Władek" potrafił niezwykle pięknie mówić. Również o tym wszystkim, o czym należy mówić młodzieży. Często bywa to oklepane i nudne - u "Władka" to było zawsze ciekawe i autentyczne. Mówił bez zbędnych frazesów o Polsce, o tradycjach i historii, o harcerstwie, o przyjaźni, uczciwości, o obowiązkach. W ten sposób wykonywał swoją "dobrą robotę", kształtując odpowiednio młode charaktery. Najwyższą pochwałą, jakiej dość rzadko udzielał, było określenie, że ktoś jest "dobrą harcerką" lub "dobrym harcerzem". Do tego wszystkiego zapewniał nam wspaniałe poczucie bezpieczeństwa - wiedzieliśmy, że choćby nie wiem co złego się stało (a przygód dobrych I niedobrych było tysiące), to zawsze "gdzieś jest przecież Władek", który zaraz przyjdzie, może i trochę pokrzyczy, ale sprawi, że znów wszystko będzie dobrze.
Rzadko spotyka się takich ludzi, zdolnych do zamiany życia tylko dla siebie na życie dla innych. Takich ludzi potem strasznie brakuje... Większość byłych członków Zespołu do dziś ocenia ludzi według kategorii, jakich nauczył ich "Władek". Ludzie ci to w większości wielcy szczęściarze - dane im było być razem z "Władkiem" w Jego Zespole. W niektórych zaś przypadkach to jednocześnie i pechowcy - nadal żyjący nie istniejącym już od tylu lat Zespołem, szukający w dalszym ciągu w życiu tamtej, i tylko tamtej, cudownej atmosfery, jaką sami, pod kierunkiem "ukochanego Władzia" dawno temu tworzyli.
Dzieci własnych "Władek" nie miał - miał za to nas i to w dużej liczbie. Zwłaszcza maluchy garnęły się do niego nieprzytomnie, nic a nic się Go nie bojąc. Jeśli usiłował być bardzo, ale to bardzo groźny - był bardziej zabawny i jeszcze bardziej kochany. Doroślejsi traktowali go po prostu jako drugiego ojca. "Władek" znał masę naszych, często bardzo osobistych tajemnic. Służył dobrymi radami i bardzo często pomagał nam w życiu, bo mimo sporej różnicy wieku - doskonale nas rozumiał. Jego ambicją było dokładne orientowanie się w niemożliwej do zapamiętania, bo zbyt zmiennej, sytuacji "uczuciowej" każdej i każdego z nas. Dochodziło więc do zabawnych scen, w których "Władek", mimo swoich zmartwień jak zwykle w doskonałym (dla nas) humorze, "zaczepiał" znienacka aktualnie sympatyzującą ze sobą parę, myląc właściwie wszystko - imiona, przydomki, daty i okoliczności. Aktualna para cierpliwie prostowała te wiadomości, co z kolei prostował "Władek" i tak to trwało, na wesoło, kilka dobrych chwil. Nikt poza nim nigdy nie wiedział, czy to była jego lekka złośliwość i krytyka niezbyt stałych uczuć nastoletniej młodzieży, czy też mu się to lekko plątało.
Był człowiekiem bardzo autentycznym (młodzież zawsze wyczuwa fałsz) - mógł u niego pojawić się gniew, ale fałszu nie było nigdy. Więc chodzili do jego Zespołu pośpiewać w chórze czy pograć w orkiestrze i muzycy i amatorzy, i młodzież z dobrych domów i łobuziaki ze wszystkich dzielnic Warszawy. Dzięki Niemu wielu zwyczajnych zupełnie ludzi mogło usłyszeć i "zobaczyć" Muzykę z bliska. Dodatkowo mogliśmy obcować z prawdziwym Artystą - z jego nieodłącznymi manierami, kaprysami i nieudawaną wielkością. Dziś "Władek" żyje wśród nas w tysiącach, najczęściej zupełnie prawdziwych anegdot i wspomnień i w tysiącach zdjęć, dokumentujących tysiące przejechanych kilometrów, tysiące wspaniałych przygód i tysiące koncertów. A wychowanków "Władka", po ponad trzydziestu latach Jego pracy, można (też tysiącami) spotkać dosłownie na całym świecie...
Wspomnienie to z konieczności musiało być bardzo krótkie. Brakuje więc opisu Jego wspaniałej kariery śpiewaczej i Jego przeżyć podczas okupacji. Brakuje historii Jego wielu zwycięstw, ,jakie odniósł w swoim skomplikowanym i trudnym życiu. Był naprawdę niesamowity, nieprzeciętny i kochany - przecież minęło już tyle lat, a mimo to tyle ludzi wciąż za nim tęskni, tylu ludziom wciąż tak bardzo, bardzo Go brakuje...
Jeden z tych "Od Władka". (wersja "ocenzurowana" ukazała się w GW z dn.27.06.98)
G. Morkowski